Czas na kolejną relację z Islandii! Ciesze się, że pomysł takich wpisów z wyjazdu na bieżąco spotkał się z Waszym uznaniem. Zatem dzisiaj przygotowałam dla Was relację z czwartego i piątego dnia! :) To co? Zaczynamy!
Pamiętacie jak w ostatniej relacji (klik) pisałam, że zostawiliśmy sobie wrak samolotu na następny dzień, bo strasznie wiało i było mnóstwo ludzi? No to właśnie tego następnego dnia obudził nas istny armagedon za oknem. Jako, że w końcu przyjechaliśmy na Islandię, to bez marudzenia ubraliśmy się ciepło i wyruszyliśmy pod wrak samolotu Dakota. Na początku jednak czekał nas treking 4 km w jedną stronę przez totalne pustkowie. Nie wiem jak mocno wiał wiatr, ale nigdy nie doświadczyłam takich podmuchów! W końcu po 4 km ukazał nam się wrak samolotu Dakota, który lądował tutaj awaryjnie w 1973 roku. Nikomu nic się nie stało, a samolot został na tej plaży jako „atrakcja turystyczna”. Nie ukrywam, że widok był niesamowity! Ba! Ten treking 8 km, widok, pustkowie i fakt, że byliśmy jedyni pod samolotem – to wszystko jeszcze bardziej potęgowało nasze wrażenia! Czy warto odwiedzić to miejsce? Moim zdaniem zdecydowanie tak!
Po samolocie wybraliśmy się na czarną plażę Reynisfjara, która uznana jest za jedną z najpiękniejszych plaż świata – wszystko za sprawą bazaltowych kolumn. Ogromne skały robią niesamowite wrażenie – człowiek czuje się malusieńki!
W końcu przyszedł czas, żeby opuścić południową Islandię i kierować się powoli na północ. Po drodze pojechaliśmy zobaczyć największy lodowiec na Islandii – Vatnajokull. Zajechaliśmy na parking pod lodowcem i ruszyliśmy w treking pod jęzor lodowca. Prawda, że wygląda trochę jak lody śmietankowe polane czekoladą? Na miejscu można też wykupić wycieczki piesze bezpośrednio po lodowcu (nie potrzeba żadnych specjalnych umiejętności, bowiem przed takim wyjściem odbywa się krótki kurs). Nam jednak wystarczył widok z dołu i z góry (z drona).
To niesamowite i zarazem przerażające, że lodowiec kiedyś był wszędzie… na całym tym terenie, który widzicie poniżej i jeszcze dalej! Ciekawe za ile lat już go nie będzie :(
Po lodowcu jeszcze treking w drugą stronę nad wodospad Svartifoss i powrót do auta. Czekało bowiem na nas jezioro z bryłami lodowymi, a tego chyba najbardziej nie mogłam się doczekać!
Na Islandii jest wiele miejsc, z których można nalać sobie wody. W całym kraju jest tak czysta woda, że nie opłaca się kupować tej w butelkach (no może tylko po to, żeby potem mieć puste butelki do napełniania).
Na jezioro z bryłami lodowymi Jokulsarlon czekałam z niecierpliwością. Nie rozczarowałam się, wręcz przeciwnie! Byłam i jestem totalnie zachwycona. Pierwszy raz w życiu coś takiego widziałam, a z moich ust wydobywało się jedno wielkie „WOW”. Nie spodziewałam się, że bryły będą takie duże i tak błękitne! Tylko spójrzcie…
Po drugiej stronie jeziora jest plaża, na której leży mnóstwo brył lodu!
Tego dnia spaliśmy w miejscowości Hofn (we wpisie podsumowującym przygotuje dla Was mapkę naszej trasy). Tam udało nam się bez problemu skorzystać z kempingowych pryszniców (50 koron islandzkich za 2 minuty) i spać na parkingu kilka ulic dalej (dzięki temu nie musieliśmy płacić za miejsce na kempingu). Następnego dnia ruszyliśmy w drogę – tego dnia czekało nas o wiele więcej km niż dotychczas.
Na początku trafiliśmy na niesamowicie malowniczą drogę 939, która prowadziła nas przez góry. Śnieg, lód, wodospady, zieleń… Widoki były przepiękne. Dlatego jeżeli planujecie jechać na północ, to koniecznie wybierzcie właśnie tę drogę. Po drodze widzieliśmy też stado dzikich reniferów! Ale szczęście! <3
Po ponad dwóch godzinach dotarliśmy pod Hengifoss – trzeci co do wielkości wodospad na Islandii. Tutaj również trzeba było trochę dojść, jednak widoki, które towarzyszyły nam podczas trekingu zapierały dech!
Na początku mogliśmy podziwiać z góry wodospad Litlanesfoss – stamtąd już widzieliśmy nasz kolejny cel!
Wodospad Hengifoss chyba najbardziej mi się spodobał (ze wszystkich wodospadów). Jest skromny, ale wysoki. Jest wąski, ale droga, która do niego wiedzie podkręca klimat tego miejsca. Rdzawe warstwy gliny w skałach bazaltowych wyglądają obłędnie! I na dodatek wyszło jeszcze słońce – nie mogło być piękniej!
kurtka, leginsy, buty – jack wolfskin (ehoryzont.pl)
okulary – oakley
Po powrocie z trekingu zrobiliśmy sobie przerwę na obiad na łonie natury. Powiem Wam, że uwielbiam taką formę podróży czyli „road trip”. Nic cię nie goni, nigdzie nie trzeba się spieszyć, robisz to na co masz ochotę, jedziesz tam, gdzie poniosą Cię oczy, serce… <3
Po wodospadzie Hengifoss kierowaliśmy się w stronę krateru Askja. Po drodze jechaliśmy przez pustkowia z księżycowym krajobrazem. Jak zwykle nie mogliśmy wyjść z podziwu!
Droga do krateru Askja okazała się zamknięta. Prawdopodobnie otwarta jest tylko przez 2 miesiące w roku (latem). Może to i lepiej, bo nie mieliśmy pewności, czy nasze auto pokona dwie rzeki, które trzeba po drodze przemierzyć. Zatem mieliśmy w opcji rezygnację z tego miejsca. Zatrzymaliśmy się jedynie na pamiątkowe zdjęcie i ruszyliśmy do kolejnego wodospadu.
Jechaliśmy cały czas przez pustkowia, aż nagle ukazał nam się parking i ścieżka prowadząca do wodospadu Dettifoss. Zastanawialiśmy się, gdzie są te wodospady skoro na lini horyzontu nic nie widać. Nagle, po krótkim trekingu ukazał nam się Dettifoss – najpotężniejszy wodospad w Europie, przez który w każdej sekundzie przepływa około 193 metry sześcienne wody! Chociaż zdjęcie totalnie nie oddaje tej potęgi, to gwarantuję, że wodospad robi ogromne wrażenie i ten niesamowity huk!
Około 1,5 km dalej znajduje się drugi wodospad – Selfoss. Całe otoczenie wysokiego na 100 metrów kanionu sprawia, że to miejsce jest niesamowicie klimatyczne i monumentalne.
Kierując się do miejsca, w którym zamierzaliśmy spać natknęliśmy się jeszcze na Hverir. Źródła geotermalne widzieliśmy już w Nowej Zelandii, ale to tutaj zrobiły na mnie największe wrażenie. Bulgoczące błoto, gotująca się woda, parujące kopce i wszystkie kolory świata – czegoś takiego nigdy nie widziałam! Krajobraz niczym z Marsa! Jedynie dla osób wrażliwych na zapachy może być trochę ciężko – zgniłe jaja towarzyszą nam na każdym kroku ^^.
I tym akcentem zakończyliśmy piąty dzień naszego wyjazdu. Z Hverir ruszyliśmy nad jezioro Myvatn, gdzie znaleźliśmy naprawdę godny polecenia kemping (o tym we wpisie podsumowującym). Tam w końcu mogliśmy wziąć prysznic bez limitu, ugotować sobie spaghetti i pójść spać. Rano czekały nas kolejne atrakcje w okolicy – wulkan Krafla, jezioro w kraterze, podziemna jaskinia i wodospad, ale o tym w następnym wpisie! :)
Do następnego!
Post Relacja z Islandii / Part II pojawił się poraz pierwszy w Beauty Fashion Shopping.