Przyszedł czas na pierwszą część relacji z Kuby. Długo zastanawiałam się jak to ugryźć, ale chyba najlepiej będzie gdy opiszę Wam wszystko od początku. Relację podzieliłam na dwa posty – z Havany do Baracoa (pierwsza część), z Baracoa do Havany (druga). Na początku jednak kilka słów wstępu. Na Kubę wybraliśmy się z Solistami (soliści.pl) – na stronie uzyskacie wszystkie informacje na temat cen, wiz itd. Osobiście bardzo Wam polecam wyjazd z nimi! Wiecie za co uwielbiam takie wyjazdy z ekipą? Właśnie za ludzi, których poznaje – za ludzi z pasją do podróżowania, ale przede wszystkim z pasją do ŻYCIA. Trafiliśmy na absolutnie fantastyczną ekipę, za którą już strasznie tęsknię (pozdrawiam wszystkich!). Podczas wyjazdu udało nam się zjechać większość wyspy. Nasza trasa wyglądała następująco: Havana -> Cienfuegos -> Trinidad -> Camaguey -> Santiago de Cuba -> Baracoa -> Varadero ->Vinales ->Havana. Mieszkaliśmy u lokalnych mieszkańców w tzw. Casas Particulares. To bardzo popularna forma noclegu dla turystów, w pełni bezpieczna i… tania (dodatkowo właściciele przygotowują śniadanie na wybraną przez nas godzinę) :) Co najważniejsze, nie trzeba wcale rezerwować wcześniej casy – zawsze gdzieś znajdzie się miejsce, a takich domków jest naprawdę sporo. Tyle słów wstępu – gotowi zatem przenieść się do zupełnie innego świata? W takim razie zapraszam…. :)
Naszą kubańską przygodę zaczęliśmy od Havany – stolicy Kuby. Przylecieliśmy do niej wieczorem, gdzie już na wstępie czekała na nas niespodzianka. Spod lotniska zabrały nas stare, kolorowe auta! Byliśmy wszyscy zachwyceni – jeszcze nie wiedzieliśmy, że w ciągu następnych dwóch tygodni nie raz przejedziemy się takimi autami. Na pierwszych zdjęciach możecie zobaczyć widok z balkonu, z naszej casy.
A sama casa prezentowała się tak… :)
Pierwszy dzień w Havanie? Cały dzień padało. To nie był delikatny, letni deszczyk tylko totalna ulewa. Zabraliśmy zatem peleryny przeciwdeszczowe i ruszyliśmy w miasto. Już po chwili peleryny powędrowały jednak do plecaków, a my chodziliśmy w UPALNYM deszczu przemoczeni do suchej nitki – zdecydowanie miało to swój klimat ^^ Pomimo deszczu dobre humory nas nie opuszczały – wypiliśmy pierwsze drinki Mohito (będąc na Kubie nie sposób przejść obojętnie obok Mohito i Cuba Libre) i ruszyliśmy w miasto.
Trafiliśmy również do apteki…
… do sklepu (w Havanie czy Santiago de Cuba można było znaleźć „lepiej” zaopatrzone sklepy – jak na zdjęciu. W mniejszych miejscowościach nie było na półkach nic oprócz wody, piwa i sucharów i słodkich bułek)…
… a nawet trafiliśmy do Barbera!
Havana ma w sobie niezwykły klimat! Co ciekawe… miasta na Kubie są zupełnie różne! Każde miasteczko było zupełnie inne od poprzedniego. W drugiej notce, w podsumowaniu dowiecie się, które miasto podobało mi się najbardziej, a które najmniej :)
W Havanie odwiedziliśmy także Ambos Mundos Hotel, w którym mieszkał sam Ernest Hemingway! Zjedliśmy na dachu hotelu obiad i… poznaliśmy Winstona Jordana – starszego pana, który przez 4 lata mieszkał w Polsce, w Oświęcimiu. Najfajniejsze jest to, że rozmawialiśmy z nim po Polsku!
Wieczorem wybraliśmy się na Malecon, czyli wybrzeże i miejsce spotkań kubańczyków – przepięknie!
Kolejnego dnia opuszczaliśmy już Havanę i kierowaliśmy się na wschód. Podczas całego wyjazdu poruszaliśmy się prywatnym busem wynajętym na Kubie. To najpopularniejsza opcja dla grup.
Z Havany obraliśmy kierunek do Cienfuegos – miasteczka wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO! Po drodze jednak zatrzymaliśmy się na plaży, gdzie spędziliśmy kilka godzin: woda, słońce, kubański rum i świetna ekipa – czego chcieć więcej!
Pod wieczór dojechaliśmy do celu. W Cienfuegos zostaliśmy powitani sokiem z mango (które zostało zerwane prosto z ogrodu!).
Tym razem zostaliśmy podzieleni na kilka domów. Zazwyczaj w casach są pokoje 2- 3- 4-osobowe. Czasami wszystkie pokoje znajdowały się w jednym domu, czasami były to różne lokalizacje (wszystkie raczej obok siebie). Tym razem trafiła się nam piękna casa z basenem i jacuzzi!
Po zameldowaniu wybraliśmy się na wieczorny spacer i internet!
No właśnie jak to jest z tym internetem na Kubie? Internet jest w większych miasteczkach, ale tylko w określonych miejscach. Najczęściej jest to jakiś placyk. To, że znajdziemy miejsce gdzie telefon wyświetla nam sieć WIFI ETECSA wcale nie oznacza, że będziemy mieć internet. Trzeba udać się po kartę, którą kupimy w specjalnym punkcie, albo od sprzedawców na ulicy. Na karcie widnieje login i hasło (w postaci zdrapki). Po wpisaniu danych jesteśmy zalogowani i możemy korzystać z internetu. Ale, ale…. jedna karta to tylko 1 godzina. Dlatego trzeba ją oszczędzać i po sprawdzeniu wiadomości, dodaniu zdjęcia itd. należy wyłączyć wifi, aby nie zjadało nam minut. Karta kosztuje (w zależności od miejsca) około 3 CUC (3 euro). A tak wyglądają osoby, które dorwały się do internetu…. ^^
Chociaż w Cienfuegos byliśmy podzieleni na kilka domków, to śniadanie jedliśmy wspólnie. Jak wyglądają śniadania na Kubie? Praktycznie w każdej casie podawane było to samo. Sałatka owocowa, słodkie bułki, omlet, smoothie z owoców i kawa. W niektórych miejscach – „bogatszych” dodatkowo dostawaliśmy żółty ser, dżem i ciasto.
Po śniadaniu poszliśmy jeszcze na starówkę, a następnie ruszyliśmy w kierunku Trinidadu.
Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy po drodze nie zmienili planów. Postanowiliśmy wybrać się na mały treking. Zanim jednak dojechaliśmy pod miejsce, z którego można rozpocząć wędrówkę nad wodospad nasz bus miał małą awarię – nie mógł podjechać pod górę. Musieliśmy zatem opuścić pojazd i maszerować o własnych siłach.
W końcu dotarliśmy do punktu skąd mogliśmy zacząć treking. Droga nad wodospad była piękna! Wybaczcie ilość zdjęć, ale po prostu nie mogłam się powstrzymać :)
Po godzinie dotarliśmy do celu. Kolor wody nie zachęcał do kąpieli, ale w końcu nie po to szliśmy tyle czasu aby się nie wykąpać! Do odważnych świat należy :) Niektórzy zostali na brzegu, a część z nas wskoczyła do chłodnej, orzeźwiającej wody! Była moc!
W drodze powrotnej czekał nas morderczy treking pod górę, ale wszyscy dzielnie daliśmy radę. Wskoczyliśmy do busa i ruszyliśmy do Trinidadu!
Trinidad bardzo mnie zaskoczył. Wyobrażałam sobie to miejsce zupełnie inaczej. Niemniej kolonialne domki we wszystkich kolorach bardzo mi się podobały! I znowu kolejne miejsce, które niezwykle różni się od Havany i Cienfuegos. Główny transport w Trinidadzie to… rowery i konie. Dopiero później samochody.
Po przyjeździe do Trinidadu udało nam się podejrzeć jak wygląda gra w domino! Ileż to emocji i skupienia. Zobaczyć Kubańczyków, siedzących na ulicy i grających w swoją narodową grę – BEZCENNE!
Wieczorem wybraliśmy się na kolację. Na Kubie najczęściej zjemy ryż z fasolą i owoce morza, ewentualnie kurczaka. Jest też dużo pizzeri i „burgerów”.
Kubańczycy mają salsę we krwi! Praktycznie w każdym miasteczku można podejrzeć jak tańczą przy muzyce na żywo. To niesamowite jak oni się ruszają – nie ważne czy jest to mały chłopiec, nastolatka czy starsze małżeństwo. Wszyscy kochają salsę. Podczas wizyty w Trinidadzie wybraliśmy się również na lekcję salsy. Nie mam z tego miejsca żadnych zdjęć, bo chyba wszyscy byliśmy zbyt skupieni, aby uwiecznić to co się działo ^^ Salsa jest świetna, podstawowe kroki zapamiętane a zatańczenie jej z rodowitym Kubańczykiem na pewno pozostanie fajnym wspomnieniem :) Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że ostatnią noc w Havanie spędzimy z lokalesami tańcząc salsę na ulicy do 4 nad ranem przy muzyce z przenośnego głośnika.
Jak poznać, że w okolicy jest internet? Wystarczy szukać skupiska ludzi, którzy najczęściej siedzą i mają telefony w rękach ^^
Następnego dnia skoro świt wybraliśmy się na wycieczkę pociągiem! Stare wagony, piękne widoki, pan grający na gitarze i MY – wykończeni po poprzedniej, imprezowej nocy ^^ Pociąg zawiózł nas do miejsca, gdzie dawniej były plantacje trzciny cukrowej.
Trafiliśmy do małej miejscowości, gdzie można było wypić sok z trzciny cukrowej, zjeść świeże owoce, czy zakupić pamiątki zrobione z pestek!
Pociąg pojechał również do drugiego punktu, gdzie nie było nic oprócz rancza. Tam, wśród biegających psiaków, kurczaków, jaszczurek i koni zjedliśmy obiad i wróciliśmy do Trinidadu.
Po południu wybraliśmy się na plażę dla miejscowych. Takie plaże mają zdecydowanie większy urok niż te turystyczne, o czym przekonaliśmy się będąc w Varadero.
Na trzeci dzień opuszczaliśmy Trinidad i kierowaliśmy się do Camaguey. Nasz plan był jasny – po drodze znaleźć knajpę z telewizorem i obejrzeć mecz Polska – Irlandia (Euro 2016). W końcu po poszukiwaniach udało nam się znaleźć hotel dla Kubańczyków (nie było tam turystów) z telewizorem. Jeszcze większa radość ogarnęła nas, gdy Pani z recepcji powiedziała, że bez problemu możemy obejrzeć mecz. Nawet nie wyobrażacie sobie jakie emocje nam towarzyszyły. Ponad 8000 km od Polski, w komunalnym hotelu, z jaszczurkami biegającymi po ścianach – My, Polacy, oglądaliśmy mecz naszej drużyny. Gdybyście słyszeli te krzyki i radość z gola… Długo nie zapomnę tej chwili :)
Po meczu wszyscy w świetnych humorach dojechaliśmy do kolejnej casy w Camaguey. Wybraliśmy się na krótki spacer po mieście, a następnie ulokowaliśmy się na dachu naszego domu i graliśmy do późna w kalambury i domino. Do dziś jestem dumna z tego, że udało mi się pokazać film „Brzezina” a moja grupa odgadła to hasło! ^^
Rano wybraliśmy się do banku wymienić pieniądze. W banku obowiązuje kilka zasad: wchodząc należy ściągnąć okulary przeciwsłoneczne i nie wolno używać telefonu komórkowego (to nic, że czekasz kilka godzin w kolejkach), należy też mieć… czyste buty!
Wyjeżdżając z Camaguey wjechaliśmy do szkoły baletowej, gdzie udało nam się podpatrzeć trenujące baletnice! Już w poprzedniej notce wspominałam Wam jak bardzo podziwiam tancerzy. Ogromne poświęcenie i ciężka praca. Trening w 30-stu stopniach na pewno jest też sporym wyzwaniem.
Z Camaguey czekała nas trasa do Santiago de Cuba – drugiego co do wielkości miasta na Kubie. Zajechaliśmy tam na wieczór i wyjeżdżaliśmy rano. Woleliśmy pędzić do Baracoa niż zostać i zwiedzać miasto. Wieczorny spacer wystarczył nam, żeby stwierdzić, że miasto to nie zachwyca – trzeba uważać tutaj na każdym kroku, poziom życia jest troszeczkę lepszy niż w pozostałych miastach, ale samo miasto jest wielkie i głośne. Rano ruszyliśmy w trasę i koło południa dotarliśmy do Baracoa. Jechaliśmy też przez Guantanamo, które słynie z bazy amerykańskiej i więzienia. Z daleka widzieliśmy radary Guantanamo, jednak do samej bazy nie można podjechać. Wiecie, że to właśnie w tej bazie znajduje się prawdopodobnie jedyny McDonald’s w kraju?!
Na Kubie nie zobaczymy żadnych reklam, banerów itd. Jedyne billboardy to te nawiązujące do rewolucji i władzy. Jest ich naprawdę dużo – w miastach, na wsiach, na autostradach.
W Baracoa – w najpiękniejszym miasteczku, do którego dopłynął Kolumb czekał na nas już Fuentes, który zabrał nas na absolutnie fantastyczną wycieczkę, ale o tym przeczytacie w kolejnej notce! :) Mam nadzieję, że dotrwaliście do końca! Chociaż… to wcale nie jest koniec! Już za kilka dni (w nadchodzącym tygodniu) pojawi się druga część relacji, podczas której zabiorę Was na tereny potomków Indian Taino, do podziemnej jaskini, do „fabryki czekolady”, na plantację tytoniu czy na piękne plaże! Na koniec wrócimy do Havany (tym razem już słonecznej!) na przejazd cabrioletami.
Tymczasem życzę Wam cudownego weekendu i mam nadzieję, że ten post chociaż w małym stopniu pozwolił Wam się przenieść na Kubę. Kolejna relacja będzie jeszcze ciekawsza! :) STAY TUNED.
Do następnego!
Post Relacja z Kuby cz.1 / Z Havany do Baracoa pojawił się poraz pierwszy w Beauty Fashion Shopping.